Rzecz o cudach…
Dwa lata temu, nad Bałtykiem stał się już jeden cud. Taki najcudowniejszy. Tam właśnie najbardziej byli ze sobą. Najbardziej szczerzy, najbardziej szczęśliwi, spleceni ze sobą. Także najbardziej nadzy i wiele rzeczy najbardziej. A ikona Matki Boskiej Stalingradzkiej patrzyła na nich ze ściany. I ludzie na plaży na nich patrzyli, gdy siedziała na nim ubrana w sukienkę w kwiaty.
- Jak sadzisz Łukaszku, czy oni domyślają się jacy jesteśmy szczęśliwi, czy domyślają się, że jesteś we mnie? – pytała z rozbrajającą dziecinna szczerością.
Wszystko jakieś takie kurwa rozbrajająco niewinne i rozbrajająco szczere i rozbrajająco szczęśliwe było…
Pół roku później nie było już nic. On był może jeszcze trochę, z fragmentami miłości, okruchami nienawiści. Nie miał duszy prawie. Rak dusz jak wyrok. Ona jak rak.
Chemia, naświetlania, pompowanie człowieczeństwa, implantacja uczuć, okłady z ludzkich umysłów, czas leczy rany…
Był zdrowy, był człowiekiem, nie zależało mu w sumie. Chciał po prostu małego cudu, tak bez powodu (?), tak sobie. Kiedy wychodził z domu przyrzekał, obiecywał sobie, że spotka ją gdzieś przypadkiem na mieście. Przez przypadek zobaczy, może powie „cześć”, może nic nie powie…
Tramwaj linii pięć skręcił na rondzie Kaponiera w prawo i zatrzymał się na przystanku. On siedział zamyślony, i gniótł w ręce bilet. Spojrzał za okno a ona szła najzwyczajniej. Przytyła trochę (nawet bardzo), i była jakaś taka „niewyraźna” na twarzy. Przynajmniej nie musiał nic mówić. Stał się cud – nic wielkiego. Tyle razy wcześniej wychodził z domu i zawsze na niego czekał. Żaden cud – zwykły przypadek, rachunek prawdopodobieństwa, statystyka…
Tramwaj linii pięć zatrzymał się później przy Zamku.